Ocelot

34

Życie ma w sobie coś z teatru, wbijając nas czasem w ciasne formy – na przykład ironicznej trzyaktówki. Albo sztuczki prestidigitatora: obietnica, zwrot i prestiż, że zacytuję mało znaną ekranizację powieści, która odbiła się echem jeszcze mniejszym. Nade wszystko jednak – jeśli już zastanawiać się głębiej – frapująca jest przypadkowość doboru rekwizytów, collage aktorów. Fakt, jak w lot chwytają zaimprowizowane scenki, harmonizujący nagle chaos. I stojąca za kotarami siła sprawcza.

***

Spiritus movens objawił się mi w postaci spinek do mankietów. Czy raczej ich braku. Czy raczej – braku jednej, zabłąkanej – co zresztą na jedno wychodzi. Bez tego – nie wybrałbym się do jednej z wyrastających w metropolii, jak grzyby po deszczu, „galerii handlowej”. Do tej pory nie zrozumiałem, dlaczego jubilerzy nagminnie migrują pod dachy tych przybytków wątpliwej przyjemności a niewątpliwego tłoku, a pech chciał, że bardzo przywiązany jestem do jednego wzoru spinek, dostępnego – rzecz jasna – tylko u jednego z nich.
Po zakupie – i bodajże dwóch ulotnych atakach mizantropii – dałem się skusić nieodłącznej części rytuału galerii handlowej, mianowicie: piciu kawy. Wybrałem możliwie obiecującą pod względem osłony od zgiełku i jasnych świateł kawiarnię – jest ich tam wszak zazwyczaj multum – po to tylko, żeby jak zwykle rozczarować się płonnością nadziei.
Niemniej, zabawiłem tam pewną chwilę, sącząc kawę i próbując się odprężyć przed ostatnią próbą, jaką będzie galop do wyjścia, pod prąd napierającego w popołudniowe godziny tłumu. Odrobinę mniej spięty, zacząłem się prostować i coraz swobodniej rozglądać, obserwując i taksując w myślach ludzi.

Na wprost, lekko po lewej… Przy anonimowym, rattanowym stoliku siedziała ona, z głową na dłoni opartej o stół prawej ręki, prawą nogą zarzuconą swobodnie na lewe udo, wykonując wahadłowe ruchy wolną stopą, obuta w zapewne nietanie, beżowe, zamszowe botki. Prawdopodobnie bym jej nie zauważył, gdyby nie ta znudzona, może lekko dekadencka poza, tak stapiały się z tłem jej szare legginsy i grafitowy, długi do pół uda sweterek z golfem. Zdawała się nie mieć więcej niż siedemnaście lat, bardzo szczupła, najwyraźniej też dość wysoka. Nie sięgające ramion blond włosy opadały na jej skronie i kark dość burzliwą kaskadą – nie wiadomo: naturalna tendencja do skręcania się, czy efekt długotrwałej i starannej stylizacji przed lustrem. Gdzieś na dnie świadomości, jak uporczywe łaskotanie, trwało jednak wrażenie, że ani postawa, ani botki nie były tym, co przykuło tak moją uwagę do niej.

Wątpliwości zresztą nie miały trwać długo. W chwili, gdy zdecydowałem się iść i dopiwszy kawę rzuciłem okiem na zegarek – pamiątkowego Breitlinga, którego dostałem od przełożonego po zakończeniu kontraktu inżynieryjnego w Dubaju – ona pociągnęła powłóczystym wzrokiem za krzątającą się kelnerką i nasze spojrzenia spotkały się, gdy ja podnosiłem swoje znad cyferblatu.
Nad… wąskimi acz wydatnymi ustami, skrzywionymi w lekko pogardliwym grymasie, nad ostro zarysowanymi kośćmi jarzmowymi – płonęło dwoje kocich oczu… Duże, zielone, migdałowate. Obrysowane eye-linerem dookoła – z łezkowatą kreską w wewnętrznych kącikach i poziomą, przedłużającą obrys oczu w zewnętrznych. W tym krótkim, pierwszym momencie myśli przeleciały mi przez głowę, jak stado spłoszonych ptaków: „gdzie ja widziałem te oczy?”.

Zastygliśmy na chwilę, ona w bezruchu, ja powoli prostując się znów i osuwając w pseudo- wiktoriańskie, skrzydlate oparcie kawiarnianego fotela. Z chwilą, gdy dotknąłem go łopatkami, uderzyło mnie wspomnienie – jak na smaganej samum pustyni, w łopoczącym namiocie Szejk pokazywał nam swój najnowszy nabytek – stworzenie o niesamowicie melancholijnym, jednak wciąż milcząco – groźnym spojrzeniu: ocelota.
Tymczasem ona, wciąż elektryzując mnie wzrokiem – powoli wstała, przypieczętowując niejako kocią alegorię i podeszła do mojego stolika, wyższa nawet, niż mogło się początkowo zdawać: łącznie z niemałymi obcasami wykwintnych botków mogła mieć metr osiemdziesiąt wzrostu. Przysiadła się bez słowa, wciąż utrzymując kontakt wzrokowy a ja trwałem, jak oczarowany. Sytuacja wszak była raczej niecodzienna: młoda, nieletnia jeszcze dziewczyna i mężczyzna, któremu bliżej do czterdziestki, niż trzydziestki.

Długimi, wąskimi palcami musnęła najpierw grzbiet mojej leżącej na stole lewej dłoni, potem – śmielej – zakryła ją swoją, żeby na koniec dołożyć drugą i wręcz łapczywie przesuwać obydwie w górę dłoni, przez nadgarstek do połowy przedramienia. Od czasu, do czasu uciskała którąś z nich lekko a mnie przechodził wtedy dreszcz.
Siedzieliśmy tak – nasze oczy odległe jedynie o szerokość stołu, jej dłonie błądzące po mojej, cały zgiełk na chwilę zamarł i odpłynął w tym naszym stratosferycznym milczeniu. W końcu – po paru minutach, odważyłem się i położyłem prawą dłoń na jej przedramieniu. Drgnęła, zrywając na chwilę zaklęcie, odsunęła się od mojego dotyku.
Wstała nagle, sprężystym ruchem, chwyciła mnie za dłoń i rzucając prawie wyzywające spojrzenie ocelocich oczu, powiedziała tylko jedno słowo, niskim, zachrypniętym altem: „Chodź!”.
Wyprowadziła mnie, pół biegnąc, czasem rzucając wzrokiem przez ramię, z kawiarni i wciągnęła w pulsujący tłum.

Gdy ocknąłem się z wiru twarzy i sylwetek – prowadziła mnie prędko wykafelkowanym korytarzem, na którego końcowym, T-kształtnym, rozgałęzieniu znajdują się toalety. Minęła je jednak śmiałym krokiem i nie zwalniając, uderzyła barkiem w drzwi znajdujące się na końcu prawego, ślepego poza tym zaułka. Otworzyły się z impetem i wpadłem do pomieszczenia, gdy ona – zgrabnie wykręciwszy się piruetem z uścisku dłoni – przemknęła za mnie, zamknęła drzwi i zaparła się o nie plecami od wewnątrz.

Był to schowek na miotły, dość obszerny – wzdłuż obu dłuższych ścian ciągnęły się regały z utensyliami do sprzątania, pod ścianą naprzeciwko drzwi stał wózek z wiadrami i mopami. Po krótkim namyśle chwyciła go i podstawiła pod drzwi, przyblokowując jednocześnie stopą hamulec obciągniętych gumą kółek.

„Chodź!”, rzuciła znów – jeszcze chrapliwiej, z przydechem, przylgnęła do mnie, spojrzała w oczy i obejmując ręką mój kark, przyciągnęła do się, rozchylając usta. Mechanicznie przywarłem do niej w pocałunku, wciąż oderwany od rzeczywistości, jak ofiara głodu tlenowego. Ona jednak nie dopuściła bierności, zaatakowała drapieżniej, przygryzając moją dolną wargę i wędrując końcówką języka do moich ust, domagając się odpowiedzi. Odpowiedziałem, przycisnąłem jej kruchą, wiotką talię do siebie lewą dłonią, palce prawej wplatając w jej loki. Zatoczyliśmy się oboje na blaszany regał za moimi plecami a ten zaprotestował łoskotem i brzęczeniem. „Tak…”, szepnęła z przydechem, odrywając się na chwilę ode mnie, żeby zaraz znów ukąsić w usta, dźgnąć kiełkami wargi, prowokując mnie do coraz śmielszych postępów, do zsunięcia dłoni z kibici na jędrne, twarde pośladki. Gdy ścisnąłem je obiema dłońmi, wpijając paznokcie w nieustępliwy mięsień – jęknęła, odrzuciła głowę w tył, zasłaniając źrenice rzęsami półprzymkniętych powiek. Zsunęła się, powoli, jak liana na klęczki, po drodze wodząc dłońmi po moich plecach, aż zatrzymały się na moich pośladkach. Rzuciła mi kocie spojrzenie pełne degrengolady i energicznie zaczęła walczyć z zapięciem moich spodni; ja – wiedząc co się święci – z westchnieniem oparłem potylicę na krawędzi metalowej półki. Jej niewygoda otrzeźwiła mnie na chwilę, jak błysk flesza mignęła myśl: „Boże, co ja tu robię z tym dzieckiem?”, tylko po to – by za moment – utonąć w feerii bodźców i przyjemności. Ujęła główkę mojej męskości w wargi, muskając końcówkę językiem, by po chwili runąć, jak huragan i posiąść mnie całego aż po gardło. Rytmicznie brała mnie do końca, przywierając twarzą do mojego podbrzusza, odsłoniętego przez – nie wiadomo kiedy – rozchełstaną i zmiętą koszulę. Spojrzałem w dół… akurat gdy miała przypuścić jeszcze jeden zapamiętały szturm: moja żołądź spoczywała na jej wywiniętej, wydatnej dolnej wardze, języczek igrał z wędzidełkiem.

Mocniej ścisnęła dłoń spoczywającą na mojej nasadzie, zmierzyła spojrzeniem rzuconym spod łuków brwiowych i przymykając oczy, szybkim ruchem nasunęła się raz jeszcze. Ni jęknąłem, ni to westchnąłem, gdy ujrzałem, jak wypycha do tyłu biodra, eksponując lubieżną obietnicę młodych pośladków. Ostatecznie mnie tym posiadła, opętała. Chwyciłem ją za włosy na karku, zmusiłem do wstania, odrywając od tego, co robiła z takim zapałem i ochotą. Szarpnąłem, odchylając jej głowę na kark. Zaskoczona, najpierw otworzyła kocie oczy szerzej – mógłbym przysiąc, że widziałem, jak zwężają się jej źrenice – potem przymknęła je i przygryzła wargę, tłumiąc jęk bólu. Ukąsiłem jej szyję, tuż pod linią żuchwy, potem przypieczętowałem to w tym samym miejscu pocałunkiem. Złapawszy oburącz w niesamowicie wąskiej talii – prawie mógłbym objąć ją koniuszkami palców, jak się zdawało – pchnąłem ją na drzwi, o które zaparła się dłońmi, na ugiętych przedramionach, zwiesiwszy między nimi głowę, tworząc połówkę romańskiego łuku nad wózkiem. „Chcę cię!”, warknąłem, na poły, gdzieś na innym poziomie świadomości, zszokowany zwierzęcym brzmieniem własnego głosu. Zdarłem jej ciasne legginsy i znalazłem pod nimi czarne, koronkowe majteczki, ciasno opinające bladą cerę pośladków: zaskakująco pełnych mimo wąskich bioder; półkulistych, zawadiacko podciętych od spodu. Szarpnąłem bieliznę w dół, aż zatrzeszczała a ona syknęła z cicha, znów po kociemu, jak rozdrażniony żbik. Ja już jednak byłem nie do powstrzymania: Chwyciłem tylko dwie półkule i rozwarłem je, zagościłem na chwilę językiem w szczelinie jej brzoskwini, sprawdzając, czy jest już gotowa, przygryzając przez chwilę jej pośladki i niejasno zdając sobie sprawę, że cały czas powarkuję. Gdy w końcu się oderwałem i odsunąłem, przygotowując się do zwieńczenia – wyczuła to.

Obróciła biodra lekko w górę, jeszcze bardziej zaokrąglając tym linie swojego tyłeczka, zapraszając mnie. Wtargnąłem w nią gwałtownie, rozkoszując się jej gorącem i wilgocią a ona odrzuciła głowę w tył, zarzucając burzą włosów po łopatkach, wyginając kręgosłup w niesamowite figury, zaskakując gibkością. Uderzałem w jej pośladki, krzepko przytrzymując ją za kości biodrowe, szalałem, owładnięty przymusem posiadania a ona wyła i skrobała drzwi paznokciami, targała karkiem i wyprężała plecy. Brałem ją gwałtownymi pchnięciami, raz po raz dobijając do końca jej ciasnego wnętrza, biorąc przecież wszystko, co mogła mi dać a pragnąc jednak więcej – Weltschmerz nienasycenia. Gdy synchronicznie zaczęła poruszać biodrami, wiedziałem, że wiele dłużej już nie potrwa ale poddałem się temu, zsuwając się dalej w pierwotną żądzę spełnienia. W końcu – zatargałem się w ostatnich spazmach, tracąc na chwilę resztki kontaktu z rzeczywistością, koncentrując się na rytmicznych impulsach, w takt których zalewałem jej wnętrze, ciemne plamy zatańczyły mi przed oczami, żeby zaraz zrobić miejsce ognistym pszczołom na wewnętrznej stronie powiek. Zawyłem, czy też zacharczałem, po raz ostatni dobijając do końca i…

…zatoczyłem się, pchnięty na regały, strącając z łoskotem butelki detergentów. W mgnieniu oka wyprostowała się, poprawiła odzież i rzucając mi przez ramię ironiczny grymas, wzmocniony tym pogardliwym wzrokiem ocelota, wybiegła, pozostawiając mnie, nie mogącego złapać oddechu, nie mogącego zrozumieć, samego w zagraconej komórce. Powoli, powściągając impuls, by gnać za nią, uporządkowałem ubrania i myśli. Spojrzałem odruchowo na zegarek, żeby uprzątnąć galopadę wrażeń i uczuć… Nie było go. Breitling Montbrillant Datora, wart niemały majątek i wspomnienie nagrzanego piasku pustyni znikł – razem z nią, podobnie jak i ona pozostawiając ulotne wrażenie pustki. Rozgoryczony zebrałem się w sobie i wyszedłem, by ponownie zmierzyć się ze światem.

***

Łagodny schyłek lata zdążył ustąpić już miejsca zastygłej w bezruchu, późnojesiennej słocie, gdy któregoś dnia, zmęczony jarzeniową sterylnością i minimalistyczną anoreksją biura projektowego – postanowiłem się z niego wyrwać w porze lunchu. Skoro tylko wyszedłem z budynku, rozdrażnienie beznadziejnie rytmicznymi akcentami wnętrza ustąpiło miejsca swobodnemu zamyśleniu, z rodzaju tych, które finalnie nie prowadzą do żadnych istotnych wniosków. Najwyraźniej nieświadomie uległem grawitacji, czy też pulsowi wielkomiejskiej ludności, bo ocknąłem się dopiero w głównej sieni centrum handlowego, zupełnie nie pamiętając jakimi ścieżkami tu dotarłem. Chciał – nie chciał, żeby nie tracić i tak już mocno nadwątlonej przerwy udałem się do pamiętnej kawiarni, pamiętając, iż serwowane tam caffe americano było poniekąd znośne. Przy ladzie zamówiłem kawę, kanapkę z tuńczykiem na razowym chlebie i chwyciłem ogólnokrajową gazetę codzienną. Udawałem się już do dostrzeżonego zawczasu, wolnego stolika kiedy… Złowiłem ją. Znów na tym samym miejscu, pod ścianą, znów taksującą leniwie strumień przewijających się przez kawiarnię ludzi. Dostrzegła mnie, łysnęła krótko uśmiechem białych ząbków, gestem zaprosiła do stolika. „Chyba mnie nie poszukujesz w związku z zegarkiem, trochę czasu już upłynęło.” – stwierdziła. „Nie, śmiem wątpić, żebyś chciała go sobie zostawić w charakterze suweniru.” Uśmiechnąłem się krzywo. „Pozostaje mi jedynie żywić nadzieję, że upłynniłaś go za sumę w miarę bliską jego realnej wartości. To nie był byle jaki bibelot”. Zaśmiała się krótko, chrapliwie, odrzuciwszy głowę na kark, pozwalając włosom swobodnie zafalować. „Uwierz mi, do tego trzeba mieć dobre oko. A ja takowe mam, nawet oboje! Myślisz, że mogłabym pozwolić sobie na to, gdybym nie wiedziała, co robię?” – tu zatoczyła wokoło dłonią, wskazując na swoje eleganckie kozaki, wiszący na stojaku kaszmirowy płaszcz i szal z angory. Znów uderzyła mnie jej dekadencja, swoboda z jaką wskazała na profity płynące z łupów zjeżyła mi lekko delikatne włoski na karku. I uderzyła w krwiobiegu sugestią powracającego podniecenia. „Podfruwajka wie o tym”, przemknęło mi przez myśl, „dobrze wie, jak na mnie działa!”, gdy bacznie obserwowała mnie ocelocimi oczętami. „Chociaż, nie wiem czy… czy nie zwróciłabym na Ciebie uwagi nawet, gdybyś nie miał tego… bibelotu.”, rzuciła niby od niechcenia, unosząc jeden kącik ust, spoglądając gdzieś na ukos i w górę. „A jeśli chodzi o dziś wieczór, to preferowałabym u ciebie!” odparowała niespodziewanie po krótkim pojedynku spojrzeń.

***

Wiodłem dłonią po jej płaskim brzuchu, muskając ją samymi opuszkami palców; patrząc, jak wypręża się, robiąc wstęp do mostka, jak na jej młodej skórze gra światłocień. Mruczała cicho, jak kotka, poddawała się pieszczocie, stygnąc wraz ze mną w rozburzonej pościeli, sycąc atmosferą niedawno ukończonego, miłosnego aktu. Zatrzymałem dłoń zanim zdążyłem przesunąć ją niżej, tuż nad wzgórkiem, zwieńczonym wbrew panującej modzie odrobiną włosów, przystrzyżoną w wąski pasek. Drgnęła zdziwiona nagłą zmianą rytmu pieszczoty, rzuciła pytające spojrzenie. „Chciałem Cię o jedno zapytać.” „Pytaj śmiało.” „Wiesz…” przerwałem szukając słów, lękając się zepsuć tego momentu „zastanawiam się, kiedy ściągnęłaś mi zegarek z dłoni. W kantorku?” W odpowiedzi zaśmiała się dziko, jak z najlepszego dowcipu. Uśmiechając się, mrużąc oczy ukąsiła mnie lekko w bark. „Nie. Zsunęłam Ci go z nadgarstka już w kafejce!”. Obróciła się do mnie, pchnęła mnie na plecy, zaczęła całować linię mojej szczęki, muskać językiem okolicę ucha. Lewą dłoń zsunęła śmiało między moje uda, ujęła mnie stanowczym i silnym ruchem a ja poczułem, że wraca chęć się z nią kochać. Zanim jednak przejęła nade mną władzę, spytałem: „Dlaczego więc poszłaś się ze mną pieprzyć?”. „Bo ja zawsze coś daję, gdy biorę coś sobie bez pytania.” „Ciekawe, co zabierasz mi tym razem…” odparłem już z niemałym wysiłkiem, leniwie i miękko, gdy ona z szelmowskim uśmiechem zsuwała się po mnie w dół, wysuwając spomiędzy warg koniuszek języka.

ruczała cicho, jak kotka, poddawała się pieszczocie, stygnąc wraz ze mną w rozburzonej pościeli, sycąc atmosferą niedawno ukończonego, miłosnego aktu. Zatrzymałem dłoń zanim zdążyłem przesunąć ją niżej, tuż nad wzgórkiem, zwieńczonym wbrew panującej modzie odrobiną włosów, przystrzyżoną w wąski pasek. Drgnęła zdziwiona nagłą zmianą rytmu pieszczoty, rzuciła pytające spojrzenie. „Chciałem Cię o jedno zapytać.” „Pytaj śmiało.” „Wiesz…” przerwałem szukając słów, lękając się zepsuć tego momentu „zastanawiam się, kiedy ściągnęłaś mi zegarek z dłoni. W kantorku?” W odpowiedzi zaśmiała się dziko, jak z najlepszego dowcipu. Uśmiechając się, mrużąc oczy ukąsiła mnie lekko w bark. „Nie. Zsunęłam Ci go z nadgarstka już w kafejce!”. Obróciła się do mnie, pchnęła mnie na plecy, zaczęła całować linię mojej szczęki, muskać językiem okolicę ucha. Lewą dłoń zsunęła śmiało między moje uda, ujęła mnie stanowczym i silnym ruchem a ja poczułem, że wraca chęć się z nią kochać. Zanim jednak przejęła nade mną władzę, spytałem: „Dlaczego więc poszłaś się ze mną pieprzyć?”. „Bo ja zawsze coś daję, gdy biorę coś sobie bez pytania.” „Ciekawe, co zabierasz mi tym razem…” odparłem już z niemałym wysiłkiem, leniwie i miękko, gdy ona z szelmowskim uśmiechem zsuwała się po mnie w dół, wysuwając spomiędzy warg koniuszek języka.

źródło: pornaxe.com

Oceń opowiadanie:

5 / 5. Ocen: 2

OmeTV.pl - Polski Video Czat Poznaj nowe osoby z całej Polski na www.OMETV.pl

Dodaj komentarz